Związki

Najgorsze w nieudanych związkach nie jest dla mnie to, że ważne dla mnie kiedyś osoby jakby poumierały. I nie chodzi o to, że nie mam z nimi żadnego - nawet skromnego - kontaktu (bo tak akurat się złożyło). Nawet gdyby ten kontakt wciąż był, to i tak dla mnie już umarły. Bo są już jedynie wspomnieniem, cieniem kogoś kim były dla mnie wcześniej.

Najgorsze jest to - jak wiele razy towarzyszyłem komuś w jego "szaleństwie". (To mocne określenie, a jednak wg mnie prawdziwe. Nie chodzi mi jednak by czyjś stan oceniać czy kogoś osądzać, bo życzę każdemu jak najlepiej.) Czasem były to nawet zdiagnozowane i leczone - poważne choroby psychiczne. Czasem fanatyzm na jakimś punkcie czy toksyczne zachowania będące wynikiem traum z przeszłości.

Słuchałem najbardziej absurdalnych i wątpliwych historii - nie oceniając ich. Nawet historii, które budziły we mnie dyskomfort czy strach (zakładając, że były prawdziwe). Byłem po prostu ich powiernikiem. Samo słuchanie nie sprawia mi kłopotu, to prawdopodobnie moja natura by słuchać innych. Ja to wręcz lubię. Także czasem nawet przypadkowi ludzie opowiadali mi bardzo osobiste czy intymne sprawy ze swojego życia albo opowiadali w skrócie całe swoje życie. Ja tego wysłuchiwałem z zainteresowaniem i zachowywałem to dla siebie. (Pewnie byłbym dobrym spowiednikiem). Ludzie często jednak mają fałszywe przekonanie, że gdy ich słuchasz i nie wyrażasz żadnego sprzeciwu - to jakbyś przyjmował to, co mówią (ich przekonania) za prawdziwe czy poważne. A tak zupełnie nie jest. Ja tylko słucham - ale gdy słyszę, że ktoś rozważał by kogoś innego np. skrzywdzić fizycznie albo zabić to odczuwałem przy tym dyskomfort albo smutek.

Być może to towarzyszenie w czymś szaleństwie to cecha, której powinienem się pozbyć. I zacząć wypowiadać to co myślę, gdy widzę jak ktoś się stacza w swoim błędnym myśleniu. Choć może wtedy bym tych historii nie mógł nigdy wysłuchać do końca? Tylko czy warto ich w ogóle słuchać?

Nieprzyjemnie jest zostać wciągniętym w czyjś wyimaginowany świat, zostać wykorzystanym a w końcu odrzuconym (np. gdy powiem w końcu co myślę). Część osób jest zafiksowana na realizacji swojego skryptu. Też kiedyś tak myślałem, że żeby być w związku to druga osoba musi spełniać jakieś warunki. Spełniać takie czy inne kryteria. Musi w takiej sytuacji postąpić tak, a w innej się domyśleć że dokładnie tak - jak ja to sobie wymyśliłem. Kiedyś to nawet miałem tak, że oczekiwałem że ktoś lubi tę samą muzykę co ja - teraz już jedynie mnie bawi że tak miałem.

Gdy w końcu nie skomentuję tego, co od kogoś usłyszę - to mam wrażenie że ta wciąż zagubiona czy nawet chora osoba - niczego się przy tym nie uczy. Nawet nie spojrzy na siebie z innej perspektywy. Nadal sobie funkcjonuje w tym swoim świecie.

Wynika to zapewne z tego, że człowiek by nie oszaleć do reszty - wymyśla sobie różne (dla siebie wygodne) historie. (A co miało miejsce naprawdę to nie wiadomo, bo zazwyczaj zamiast prawdy poznajemy tylko pewną wersję czyichś doświadczeń). Te wymyślone historie następnie powtarza sobie tak długo, że sam zaczyna w nie wierzyć. A granica między chorobą psychiczną a zdrowiem psychicznym, między życiem w nierealnym świecie a stanięciem w prawdzie - może być (i wg mnie jest) dla wielu zupełnie nieuchwytna.

Czy wejście w prawdę nie będzie zbyt traumatycznym doświadczeniem? Czy po takim przymuszeniu siłą do stanięcia w prawdzie życie stanie się lepsze czy gorsze? Nic nie boli tak jak prawda, ale też nie ma nic lepszego niż przeżyć ten ból. I lepiej to zrobić wcześniej niż później.

Ślepnąc od świateł - Stryj


Bolesne wejście w prawdę.
Co ciekawe: Łysy (Dario) z serialu w rzeczywistości nie jest takim psycholem jakim się wydaje. Cały czas takiego gra i tak się nauczył zachowywać - by budzić wśród innych przestępców strach.

Zimne Przebudzenie Anthony de Mello